Guangzhou nie robi na nas wielkiego wrazenia, pomimo ze tu po raz pierwszy poczulam ze jestem w Azji. Jest w tym miscie cos z nieudawanego autentyzmu. Ludzie wykonuja tu na ulicach dawno zaniechane w Europie zawody, takie chocby jak czyszczenie wszelakich rzeczy - czajnikow, koszy plastikowych, wkladow do kominkow. Zycie wydaje sie toczyc w przewazajacej czesci na ulicach, ktore czesto wygladaja jak wielkie targowiska, salony kosmetyczne i stolowki w jednym. Na wieczor mamy w planie wyruszenie nocnym autobusem do Yangshou. Autobus wydaje sie bezpieczniejszy od pociagu. Podroz trwa ok. 8-9 godzin, bedziemy wiec nad ranem co zaoszczedzi nam dodatkowych wydatkow za nocleg.
Na sniadanie wcinamy pierozki. Co prawda zza witryny dolatuje smrodek szlamu, tak charakterystyczny dla calego miasta, to jednak nie przeszkadza nam ten fakt docenic lokalnej, wysmienitej kuchni. Wszyscy sie nam ciekawsko przygladaja, tym samym my ogladamy sie na nich wymieniajac usmiechy i chichotajac sie z siebie na wzajem. Atmosfera jest ok.
Dzisiaj bez problemu wymieniamy pieniadze i ruszamy po sim karte. Oddycham z ulga, gdy nic nie rozumiejacy sprzedawca, kiwa glowa czytajac kartke, ktora podtykam mu pod nos. Poprosilam recepcjonistke w hostelu by napisala mi po chinsku "chce kupic sim karte, dzialajaca w calych Chinach". Wrescie bedziemy mogli skomunikaowac sie z Krzyskiem :)!
Docieramy do buddyjskiej swiatyni (...) z pagoda. W poblizu rozchodza sie modlitewne spiewy, w oltarzykach pala kadzidla. Jest ok, ale bez rewelacji. Robimy kilka zdjec, odpoczywamy i idziemy dalej na jeden z najwiekszych azjatyckich targow zywnosci (jak podaja przewodniki). Warto bylo. Dociera do nas spora dawka autentyzmu. Jako, ze nie zostalo nam wiele czasu, a chcemy jeszcze cos zjesc przed wyjazdem - wracamy. Po drodze, nieopodal gdzie zjedlismy sniadanie i obiad, zwracam uwage na kucajace dziecko. Nie bylo by w tym nic niezwyklego, gdyby nie fakt, ze maly kuca bez gateg z gola pupa, a do tego "sadzi klocka" celujac w kratke sciekowa. Z fatalnym, efektem - spada obok. Lupss!
Szybko bierzemy prysznic, zabieramy plecaki i z chinkami oraz japonczykiem o imieniu Leo ruszamy z hostelu na dworzec autobusowy. Gdyby nie oni, odszukanie prawidlowego autobusu, byloby ze wzgled una jezyk sporym utrudnieniem. Przed autobusem zbyt ufnie dajemy pieniadze na bilet naszym chinkom i one dalej zalatwiaja biznes z pokrzykujaca i wymachujaca rekoma posredniczka. Przypuszczalnie "cos" na tym tracimy... Nie pierwszy i nie ostatni raz.
W autobusie zdziwienie. Pietrowe luzka w trzech rzedach. Zajmuje pietrowke przy oknie i staram sie jakos zasnac. Jest ciemno. Swiatla z naprzeciwka oswietlaja mijane gaje bambusowe. Zasypianie idzie mi opornie.