Autobusem w dwie godziny docieramy do Qiaotou, skad zaczyna sie nasza wedrowka po Wawozie Skaczacego Tygrysa. Po drodze (im dalej od Lijiang), mijamy coraz ladniejsze wioski z charakterystyczna dla tego regionu architektura. Patrzac z gory, domki wygladaja jak rozsypane pudelka zapalek - wszystkie podobne do siebie, wszystkie z identycznymi szarymi dachami - ladnie wpisujace sie w wiejski krajobraz roznobarwnych pol, gdzie mimo wszystko przewaza rdzawy kolor ziemi. Do budowy, nie uzywa sie tradycyjnej cegly a tanie, suszone na sloncu gliniane bloczki z domieszka slomy, ktore mozna zrobic z tego co wykopiesz przed domem.
Mijamy wojskowe miasteczko. Na skwerach cwiczenia "zbrojne" cala para. Wojaki z bronia wycelowana w kierunku naszego przejezdzajacego busa, raz leza, raz stoja. Zawsze z ta bronia i zawsze w naszym kierunku... no moze poza jednym wyjatkiem. Dwie ofary, dzierza tarcze w dloni na drewnianych wysiegnikach. Jak beda mieli pecha to sie ich wymieni, jak nie to dostana medal za tzw. "odwage". Zadziwila mnie ta cala sytuacja, nie mowiac o chlodnym dreszczu na plecach...
Na miejscu, przed wyruszeniem na szlak, rzucamy sie na kanapki z kurczakiem z prawdziwego chleba - rarytas. Kto by pomyslal, ze taki drobiazg moze tyle radosci przyspozyc! Wcinamy i startujemy.
Odczowalny zar nie ulatwia marszu. Na poczatku droga prowadzi przez pola uprawne. Dreptamy nieutwardzona droga. Wyschnieta ziemia i pyl unosza sie w powietrzu drazniac nozdrza. Im dalej, tym ciezej oddychac. Teraz wiem jak to jest nie moc zlapac wystarczajacej ilosci tlenu. Sciezka nie jest na razie bardzo stroma a ja ledwo ide. Powietrze na tej wysokosci jest rzadsze, od tego ktore "znam". Z plecakiem tak wysoko jeszcze nie bylam. Zatrzymuje sie co 200 - 300m, by zlapac oddech i lyknac wody. Pic chce sie straszliwie. Slonce smazy, plecak ciazy, a ja sie zastanawiam jak ja ta droge zrobie? Po jakims czasie, Dominika slabo sie czuje i placi czlowiekowi z mulem za podwiezienie w gore - do osady Naxi - ciazacego plecaka. Tam w "schronisku" w 1/2 trasy na szczyt, robimy pierwszy dluzszy odpoczynek. Podaja pyszna zielona herbate z listkiem miety. Przywodzi skojarzenia z Maroka... Jemy cos, odpoczywamy. Mocze moj cienki szalik w lodowatej wodzie i przykladam do rozgrzanego karku. Dziala idealnie - duza ulga. Powoli organizm przyzwyczaja sie do wysokosci.
Droga na szczyt (2670), choc uciazliwa i coraz bardziej stroma, sprawia mi duzo mniej problemow niz na poczatku. Po drodze mijamy kilka zadaszonych punktow z woda i czym tylko zapragnie turysta. Na jednym z nich, sprzedaja wsrod owocow, korali, wody i papki ryzowej - marichuane - "szybkie wdrapanie sie na wyzyny gwarantowane" :).Mijaja nas muly objuczone amerykanami.
Na szczycie roztacza sie piekna panorama gor i wawozu, w ktorym wije sie najdluzsza rzeka Chin - Jinsha Jang (Yang Zi). Stad, do naszego dzisiejszego lokum, to juz tylko schodzenie w dol. Zatrzymujemy sie w Tea-Horse G.H., na krzepiaca zielona herbate i po ok. 2 godzinach od przekroczenia szczytu, jestesmy na miejscu w Half Way G.H. Tak cudnie jeszcze nie nocowalam. Pokoje skromniutkie, za to widok na oswietlone zachodnim sloncem szczytu gor jedyny. "Jestem u siebie" :).
Kapie sie i szoruje zabki w dorodnym towarzystwie "pancerzykowatych" szescio, osmio ... wielonogich robakow. Spod poduchy tez cos wyskakuje, ale jestem tak padnieta, ze stracam beszczela i pobuj zasnac. Sluzowka nosa szybko wysycha, a podrazniona skora piecze. Marek obraca sie w strone okna, liczac na wieksza ilosc tlenu. Jest duszno. Dlugo nie moge zasnac, czujac cisnienie w skroniach. Ta... wysokosc robi swoje!
Koszty:
3 RMB - cola
3 RMB - woda
2.5 RMB - slodycze
7.25 RMB - taxa
25 RMB - hostel
22 RMB - obiad
15 RMB - kanapka
50 RMB - biolet wstepu do Tiger Leaping Gorge