Z samego rana pakujemy plecaki i po sniadaniu ruszamy promem do centrum Hong Kongu. Zostawiamy za soba, oddalajace sie kominy elektrowni. W centrum, dosc sprawnie przesiadamy sie z promu na prom. Na bramkach przy przystani, wrzucam do kasownika drobne, omijajac kolejke po bilety. Na kolejna wyspe, podroz trwa ponad 40 minut. Siedze na zewnatrz, przygladajac sie kolejny juz raz, robiacej wrazenie panoramie Hong Kongu. Jest na co popatrzec.
Z przystani, wychodzimy na obszerny plac dworca autobusowego. Masa asfaltu i proste daszki nad peronami, przywodza na mysl estetyke socrealistycznych zalozen z prowincjonalnych miasteczek. Na autobus czekamy ponad godzine. Gawel z Mika, znikaja na dluzsza chwile by przekasic lody z McDonalds'a i posiedziec w przyjemnie schlodzonym wnetrzu... W upale ok. 35 stopni, siedze z ksiazka i probuje czytac. Czas mija wolno. Wreszcze podjezdza nasz autobus. Ruszamy w kierunku Tong Fuk, gdzie mamy nadzieje zostac przez kolejny tydzien, do ostatniego dnia, naszego pobytu w Azji.
Po ok 30 min drogi, docieramy na miejsce, do malenkiej osady, gdzie wzdluz ulicy przechadzaja sie krowy i nieliczni tubylcy... Wioska jest mlutka. Kilka sklepow, restauracja i jedna jadlodajnia gdzie serwuja glownie dania z noodles'ow instant. Po jednej strone murowane domy, za ktorymi teren zaczyna sie wypietrzac a po przeciwnej stronie, w odleglosci 50 metrow morze i kawal uczciwego piachu... Zostawiamy plecaki na lawce przed lokalnym hotelikiem, pod bystrym okiem Marka i reszta idzie dogadywac cene noclegow.
Nie jest zle. Nie jest tez duzo taniej niz na Lammie, ale za to jest przyjemniej a na dodatek dostajemy rabat... Z ciekawosci sprawdzamy jeszcze inne, jak sie okazuje mniej ciekawe miejsca. Nie ma hostelu ale pokoi na urlopowy wynajem nie brakuje. Wracamy do hoteliku i dobijamy targu. Dostajemy klucze, wreszcie mamy zagwarantowany wlasny kat a w perspektywie tydzien leniuchowania, plazowania i plawienia sie w morzu. Jak dla mnie rewelacja!