Po przylocie spalismy niespelna 40min w ciagu dnia, tak ze po calym dniu chodzenia doczekalismy sie zasluzonego odpoczynku. Padlismy jak muchy juz przed 21:00... Snem niewinnego dospalismy do 9 rano. Wstawanie okazalo sie o tyle trudne, ze w naszym niewielkim, hostelowym pokoju nie ma okna. Jest za to En-suit, wszystko w jednym. Mowiac wprost robiac siusiu, mozna wziasc prysznic i w tym samym czasie umyc zabki ;) - powierzchnia calkowita ok.1m2.
Sniadanie okazuje sie wyzwaniem. O ile wczoraj w restauracji oprucz chinsiekgo menu bylo angielskie, do tego mozna bylo pomagac sobie sledzac obrazki, o tyle dzisiaj jest malo obrazkow a duzo chinskich wzorkow. Skonczylo sie na pokazaniu paluchem, drozdzowej swiezutkiej bulki na cieplo, ktora okazala sie faszerowana smacznym miesem.
Po sniadaniu, skierowalismy sie na druga strone miasta, na Hong Kong Island, na wzgorze Victoria Peak, z ktorego podziwia sie zapierajaca dech w piersiach panorame miasta - wiezowce, drapache chmur, zatoka... Na gore dostalismy sie kolejka szynowa, wygladajaca jak stary tramwaj. Od razu zrezygnowalismy z dodatkowej oplaty za balkon widokowy. Slusznie, bo na miejscu okazalo sie, ze w nieco nizszym budynku trafilismy na taras, z ktorego rozposciera sie wystarczajaco urokliwa panorama. Po nacieszeniu sie sloncem, skierowalismy nasze kroki do swiatyni Man Mo Temple. Niewielki, przycupniety w cieniu wiezowcow, tradycyjny, parterowy i lekko zaniedbany budynek, wydal mi sie zjawiskiem zupelnie wyrwanym z kontekstu miejsca i nietozsamym z przestrzenia wokol. Jego zadymione kadzidlami wnetrze, przywolywalo zapach krakowskich, 'indyjskich sklepikow'. Ciemne wnetrze, posazki kultu, kadzidla, czerwone karteczki z modlitwami powiewajace na sznurkach przyczepionych do podwieszonych do sufitu wiklinowych koszy. Klimatycznie - jednym slowem.
Obiad zjedlismy w lokalnym barze na Hong Kong Island - ryzowe pierozki - inne niz te, ktore mozna dostac w Dublinie. Farsz nie jest zawiniety w cieniutki papier ryzowy a raczej jest obtoczony rodzajem ciasta z nieco rozgotowanego ryzu z przyprawami. Serwowane z sosem sojowym - pychotka. Miejsce wygladalo nieco surowo a nawet moze obskurnie, ale zachecila nas wysoka frekwencja wsrod miejscowych. Wygladalo na to ze bylismy spora atrakcja... przynajmniej raz my dla odmiany. Po posilku eksplorowalismy okoliczny targ suszonych ryb.
Wieczorem bylismy umowieni z Raymondem i Anet, ktorzy zaprowadzili nas do lokalnej knajpki, gdzie mielismy okazje skosztowac: pierozkow, zup, makaronow, warzyw, mies, chinskiego piwa... Na deser wypilismy kawe w przedziwnym mejscu - kafejce na pierwszym pietrze apartamentowca.
Koszty:
- kolejka na Victoria Peak 33 HKS
- sniadanie - 5 HKS
- obiad - 12 HKS
- nieprzewidziane wydatki 100 HKS